Tydzień z PIASt: wywiad z dr. hab. Michaelem Eschem

Nadrzędna kategoria: Media

„Mamy do czynienia z całą złożonością reprezentacji politycznych, ideologicznych a nawet higienicznych przypisywanych konkretnym grupom migrantów. Te reprezentacje niejednokrotnie skłaniają migrantów do myślenia – »jestem tym, za kogo mnie uważacie«”  – mówi dr Michael Esch z Uniwersytetu w Lipsku, jeden z czterech stypendystów Polskiego Instytutu Studiów Zaawansowanych, których prezentujemy z okazji pół roku istnienia PIASt.

Studiował pan zarówno w Düsseldorfie, jak i w Warszawie. Skąd zainteresowanie historią Polski?

Michael Esch: Jeszcze podczas studiów w Niemczech, w latach 80., znalazłem się przypadkiem na seminarium dotyczącym Królestwa Polskiego, o którego historii nic wówczas nie wiedziałem. Ba, nie wiedziałem wtedy niczego o Polsce. Tak zaczęło się moje zainteresowanie Europą Wschodnią, zwłaszcza Rosją a szczególnie Rewolucją Październikową. By skończyć studia specjalizując się w historii tego regionu, musiałem się nauczyć któregoś ze wschodnioeuropejskich języków. Ale było to niezwykle trudne w Niemczech a w Düsseldorfie wręcz niemożliwe, ponieważ nie było tam wydziału slawistyki. Wybrałem rosyjski, ale nauka tego języka była niezwykle droga. Cena intensywnego kursu wynosiła trzy tysiące marek.

Ile to by dzisiaj wyniosło w euro?

Oficjalnie 1500, ale tak naprawdę około trzy tysiące. A intensywny kurs języka polskiego można było ukończyć za darmo. Zacząłem się interesować Polską i pierwszy raz przyjechałem tutaj w 1986 roku, jeszcze przed kursem. Byłem w Gnieźnie, Poznaniu, Krakowie, Warszawie, Oświęcimiu i Wrocławiu. Parę razy byłem bardzo krótko w Berlinie Wschodnim, więc była to moja pierwsza prawdziwa wizyta w tak zwanym kraju socjalistycznym. Byłem bardzo zaskoczony widząc, jak wielki był rozdźwięk między rządem a społeczeństwem. To było wspaniałe dla kogoś takiego jak ja – anarchisty.

Pana praca magisterska dotyczyła działalności Instytutu Niemieckich Prac na Wschodzie w Krakowie...

Tak, ciekawiła mnie niemiecka okupacja Polski a w tym czasie w Niemczech nie było żadnych książek na ten temat. Zbierając materiały do pracy, spędziłem w Krakowie dwa miesiące.

Czy Kraków odpowiadał Pana wyobrażeniom miasta komunistycznego?

Nie. Polska w ogóle nie miała już wtedy wiele wspólnego z komunizmem. W 1986 roku w Poznaniu byłem zaszokowany, słysząc w Instytucie Zachodnim ekonomistę mówiącego, że jedyną skuteczną politykę gospodarczą w Europie prowadzi Margaret Thatcher – stanowczo opowiadająca się przecież przeciw socjalizmowi. Oczywiście, były to czasy, kiedy Polska dostarczała węgiel do Wielkiej Brytanii podczas dużych strajków w tamtejszych kopalniach.

Czy może Pan porównać Polskę i NRD lat 80.?

Niestety nie, ponieważ nigdy nie byłem tam długo. Spędziłem tylko kilka godzin w Berlinie Wschodnim przy okazji wizyty u brata, który mieszkał po zachodniej stronie. Trudno mi sprecyzować, jak naprawdę wyglądało tam życie, ponieważ tylko trochę pospacerowałem i pooglądałem książki w księgarniach. Atmosfera wydała mi się bardzo ponura, ale dziś już nie wiem, czy to nie dlatego, że przez lata uczyłem się, że na Wschodzie musi być właśnie tak.

W Polskim Instytucie Studiów Zaawansowanych zajmuje się Pan projektem zatytułowanym „Azyl polityczny w PRL”. Czy realizuje go Pan w Warszawie od zera czy też jest on kontynuacją Pana wcześniejszych prac?

Już od pracy habilitacyjnej zajmowałem się historią migracji w Europie, ze szczególnym uwzględnieniem końca XIX i początku XX w. Na Uniwersytecie w Lipsku wykładam jako docent prywatny oraz jestem zatrudniony jako pracownik naukowy. Przygotowujemy tam od kilku lat podręcznik dotyczący transnacjonalizacji Europy Środkowej i Wschodniej. Moje zadanie to opisanie historii migracji w tym regionie. Został już opublikowany pierwszy tom obejmujący okres od 1850 roku do I wojny światowej. Drugi tom to lata międzywojenne, zaś trzeci – czasy zimnej wojny. To, nad czym pracuję w Warszawie, będzie więc stanowiło część trzeciego tomu. Literatura na ten temat jest bardzo skromna. To właściwie tylko jedna książka – „Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949 – 1989” Dariusza Stoli, ale autor zajmuje się wyłącznie migracjami z Polski a nie do niej, chociaż takie przecież także były. Część z nich stanowił azyl polityczny jako swoisty fenomen zimnej wojny.

Czy wcześniej, przed okresem zimnej wojny, azylu politycznego nie było?

Kilka tygodni temu ukończyłem artykuł na temat instytucji azylu w Europie w końcu XIX i na początku XX w. Chciałem w nim ukazać, w jaki sposób instytucja azylu została ponownie wprowadzona po tym, jak zniszczyła ją Rewolucja Francuska. Przedtem istniał azyl kościelny, w ramach którego jednostka mogła szukać ochrony przed bezprawiem ze strony możnych. Rewolucja Francuska zniszczyła wszystko, co wiązało się ze starym porządkiem, w tym azyl kościelny i wprowadziła nowy – polityczny. Ten rodzaj azylu chronił, oczywiście, tylko tych, którzy podzielali poglądy i opinie nowej władzy. Nowy system społeczno-polityczny i polityzacja ludności spowodowały jednak, iż po 1789 roku było coraz więcej uciekinierów politycznych – demokratów, nacjonalistów, socjalistów, itp. a od 1881 roku zaczęły napływać masowe fale żydowskich uciekinierów ze Wschodu, prześladowanych nie za to, co uczynili, ale za to, co ponoć zrobili. Pod koniec XIX w. pojawili się więc prawnicy, chcący wprowadzić zasadę azylu uniwersalistycznego, funkcjonującego w Kościele katolickim, judaizmie i islamie. Ale to się nie udało aż do dziś. W pracach dotyczących problematyki azylu przeszkadza mi to, że mają one dla mnie wydźwięk ideologiczny, ponieważ skupiają się na wydarzeniach tylko w jednym kraju, bez uwzględnienia tego, co działo się wówczas w innych państwach. Nie lepiej jest w przypadku prac poświęconych migracjom powojennym – podkreśla się w nich zachodnią wolność, zaś wszystko to, co było związane z komunizmem, jest uznawane za z gruntu złe. W czasach zimnej wojny nie tylko w Europie Wschodniej, ale także na Zachodzie instytucja azylu miała charakter polityczny. Zamierzam porównać, jak działał on po obu stronach żelaznej kurtyny. Skupię się na Polsce, ponieważ znam polski i otrzymałem stypendium Polskiego Instytutu Studiów Zaawansowanych.

Kto szukał azylu w Europie Wschodniej w czasach zimnej wojny?

Badano już grupy uchodźców greckich szukających azylu pod koniec lat 40. Byli też komuniści jugosłowiańscy, Hiszpanie, Chilijczycy w latach 70. Poza tym grupa koreańskich dzieci – ofiar wojny koreańskiej – a nawet Amerykanie. Właśnie znalazłem informację o trzech Amerykanach szukających azylu politycznego w Polsce w 1952 roku.

Dlaczego Związek Radziecki nakazał nam przyjęcie politycznych uchodźców greckich, sam ich nie przyjmując?

Niedawno znalazłem dane dotyczące uciekinierów greckich w ZSRR – w 1963 roku było ich 60 tysięcy. Uciekinierów politycznych rozmieszcza się z reguły jak najbliżej ich kraju pochodzenia. Dlatego Kominform zdecydował o przydzieleniu pewnej liczby uchodźców różnym krajom – Czechosłowacji, Rumunii, Bułgarii, Węgrom, Polsce. Czasem rodziny były rozproszone po całym bloku państw komunistycznych – nie wiem jeszcze, czy przez przypadek, czy celowo.

Czy uchodźcy polityczni w Polsce stanowili w czasach zimnej wojny liczną grupę?

Nie. Do Polski trafiło 8 – 10 tysięcy dzieci i ponad 10 tysięcy dorosłych z Grecji i Macedonii. Jeśli chodzi o Jugosłowian, to było ich zaledwie kilkaset osób, w tym 50 komunistów antytitowskich. Natrafiłem na informację o 14 rodzinach hiszpańskich w 1953 roku. Niedawno znalazłem dokumenty z 1968 I 1970 roku, w których jest mowa o 150 – 200 osobach. Trzeba mieć na uwadze, że część z tych emigrantów całkowicie się zintegrowała. Zostali naturalizowani, wstąpili do PZPR i już nie byli emigrantami. Poza tym starszych wiekiem aktywistów komunistycznych skierowano do leczenia w górskich uzdrowiskach. Znalazłem ciekawy dokument na temat dziennikarza argentyńskiego, który poprosił o azyl polityczny w Polsce, przebywając ze swoją polską żoną w Szwecji. Ojciec tej Polki mieszkał w Polsce od 1957 roku i był emigrantem z Ekwadoru, który taki azyl polityczny tutaj otrzymał. Byli tu jeszcze inni emigranci z Ameryki Łacińskiej, ale nie mam na razie pojęcia, ile razem było takich osób.

Rozumiem, że wspomniany przez Pana Argentyńczyk chciał zamieszkać w Polsce a nie w Szwecji ze względów ideologicznych?

Nie. Azyl polityczny to po prostu jeszcze jeden sposób na emigrację dla tych, którzy chcą emigrować. Zawsze byli ludzie, którzy potrafili udowodnić konieczność otrzymania takiego azylu, pomimo tego, że nie byli prześladowani z powodu swoich przekonań w ojczyźnie. Argentyńczyk zrezygnował z ubiegania się o status uchodźcy politycznego w Polsce, kiedy tylko dostał stypendium od uniwersytetu w Szwecji.

Czy polskie procedury dotyczące azylu były bardziej restrykcyjne, niż w innych krajach bloku komunistycznego, czy mniej? A może wszystkie kraje tego bloku musiały mieć jednolite zasady dotyczące przyznawania azylu, bo narzucał je Związek Radziecki?

Tego jeszcze dokładnie nie wiem. Fale uchodźców pojawiały się po wybuchu wojny domowej w Grecji, instalowaniu rządów Tity w Jugosławii i powstaniu węgierskim 1956 roku. Mam wrażenie, że „bratnia partia komunistyczna” pytała, czy Polska mogłaby zaakceptować przyjazd pojedynczych uchodźców lub całe grupy. I Polska, oczywiście, się zgadzała. Na Zachodzie fale uchodźców były z różnych względów liczniejsze. W XX wieku pierwszym krajem, który wprowadził do swojej konstytucji prawo do azylu, był Związek Radziecki. Drugim – zachodnie Niemcy, trzecim Polska. Francja tego nigdy nie zrobiła. W 1967 roku uchwalono w Polsce nowe zarządzenie dotyczące azylu politycznego. Na pewno dlatego, że pojawiły się wnioski o taki azyl. Ale nie znam jeszcze żadnych liczb poza tymi z roku 1968 i 1970. Zarządzenie było bardzo liberalne, jednakże zarządzenia i praktyka administracyjna zawsze i wszędzie rozmijają się ze sobą.

A więc nigdy, jak się wydaje, grupy uchodźców politycznych w Polsce nie były specjalnie liczne?

Chyba nie. Ale trzeba też zaznaczyć, że także na Zachodzie nigdy nie było takich uchodźców, w wąskim sensie, wielu. Za to było mnóstwo przypadków, kiedy to Polacy wyjeżdżali w latach 60. i 70. do Jugosławii mając wizy turystyczne. Stamtąd było bardzo łatwo dostać się do Wiednia. Tam nawiązywali kontakt z policją, by zalegalizować swój pobyt w Austrii. Policja odpowiadała, by składali wnioski o azyl polityczny. Ale oni tego nie chcieli, ponieważ utrudniałoby im to powrót do Polski. A oni pragnęli wrócić, ale po jakimś czasie, z zarobionymi pieniędzmi. Naturalnie, ze względów propagandowych instytucje zachodnie nie chciały w swoich krajach Polaków, chciały azylantów politycznych. To jedna z kwestii, które chciałbym tutaj przestudiować. Pragnę zdemistyfikować problem migracji powojennych po obu stronach żelaznej kurtyny.

Dlaczego wciąż jest tak mało publikacji na ten temat?

Jest wspomniana przeze mnie książka pana Stoli, bogata pod względem faktograficznym, stanowiąca analizę jednego fenomenu migracyjnego – wyjazdów z Polski, czyli emigracji. Nie ma w niej ani słowa o „wjazdach” do Polski, które przecież miały miejsce. W latach 70. było około 9 milionów wyjazdów – różnorakich, w tym służbowych – i 9 milionów „wjazdów”. W książce Stoli nie ma nic na ten temat, bo przecież przeszkadzałoby to w jej koncepcji i w koncepcji jakże chwytliwego tytułu.

Polacy zawsze chętnie emigrowali z Polski niezależnie od panującego tutaj systemu politycznego – i pod zaborami i w okresie II Rzeczpospolitej, i w PRL, i – w ogromnej przecież liczbie – po wstąpieniu do Unii Europejskiej...

Zawsze też chętnie wyjeżdżali za granicę wykonywać prace sezonowe, również w Niemczech. Ale nie tylko tam, bo od lat 60. wyjeżdżali do takich prac nawet do Czechosłowacji. Umowy ich dotyczące były podobne do umów zawieranych w krajach zachodnich od lat 50. Francja i zachodnie Niemcy miały takie umowy na przykład z Hiszpanią, Turcją i Grecją. Polscy robotnicy sezonowi wyjeżdżali na kilka miesięcy w roku. Jestem pewien, że także tutaj pracowali tacy robotnicy z zagranicy, ale nie mogę znaleźć żadnych informacji na ten temat. Nie ma danych statystycznych. Mam nadzieję, że jednak coś uda mi się odszukać.

Skąd w Polakach taka chęć do emigrowania?

Polacy zawsze byli z niej znani. Ale przecież nie byli ani pierwsi ani jedyni. Przed nimi byli Niemcy...

...emigrujący chętnie do Ameryki Południowej...

Właśnie, i do Ameryki Północnej, dokąd emigrowali również Włosi i Irlandczycy. Ludzie migrowali zawsze i wszędzie. Powody są zawsze mniej więcej te same, przeważnie ekonomiczne. W warunkach zglobalizowanej gospodarki ludzie chcą albo muszą zarabiać a w krajach takich, jak Niemcy, Irlandia czy Polska nie było do tego wystarczających możliwości. Polacy byli też znani pod koniec XIX wieku i przed I wojną światową z przypisywanych im właściwości przez te kraje, w których chcieli pracować, szczególnie Niemcy. Wschodnie tereny Niemiec zamieszkiwała głównie ludność polskojęzyczna. Dla Niemców szczególnie Polacy i Żydzi byli postrzegani jako problem.

Dlaczego tak nas widziano?

Między innymi z powodu ruchu niepodległościowego. Rozwijał się on zarówno w Rzeszy Niemieckiej, jak i Rosji carskiej oraz na terenie Austro-Węgier. Polacy stanowili więc problem polityczny. Ale też higieniczny. Każdy ma swój Wschód. Niemcy mają Polskę, dla was Wschód to Rosja, Rosja ma też swój Wschód. Wschód to było zawsze miejsce ponure i niebezpieczne, oznaczające groźne choroby - taki dyskurs rozwijał się w drugiej połowie XIX wieku.

A więc Polaków postrzegano jako roznosicieli chorób?

Tak, w Polakach i Żydach widziano roznosicieli chorób medycznych i społecznych. A także politycznych, ponieważ jedni i drudzy byli często zauważani jako – i czasem nawet byli – agitatorami komunistycznymi lub anarchistycznymi.

Czy byliśmy zatem odbierani jako terroryści?

Tak odbierano Rosjan, zwłaszcza po utworzeniu organizacji Narodnaja Wola (w 1879 roku; organizacja dążyła do obalenia caratu przy pomocy terroru – przyp. red.), która doprowadziła do udanego zamachu na cara Aleksandra II w 1881 roku (uczestniczył w nim Polak Ignacy Hryniewiecki ps. „Kotek” – przyp. red.). Od tamtej pory prawie wszyscy rosyjscy studenci byli uważani za potencjalnych terrorystów. Jeśli chodzi o migracje, to mamy do czynienia z całą złożonością reprezentacji politycznych, ideologicznych a nawet higienicznych przypisywanych konkretnym grupom migrantów. Te reprezentacje czasami są prawdziwe a czasem nie, a niejednokrotnie nawet skłaniają migrantów do rozwijania się w tym kierunku – „jestem tym, za kogo mnie uważacie”.

Tak działa stygmatyzacja...

Tak, jako proces zaakceptowany i odwrócony.

We współczesnym świecie Polacy domagają się prawa do osiedlania się i legalnej pracy wszędzie, gdzie zapragną wyjechać. Jednocześnie odmawiają go tym – głosem rządzącej partii – którzy chcieliby się jako uchodźcy czy migranci osiedlić w Polsce, choćby tymczasowo. Co Pan sądzi o takim nastawieniu?

To, oczywiście, nie jest w porządku – to moja opinia człowieka przejętego tym, co dzieje się na świecie. Obecny polski rząd jest bardzo nacjonalistyczny, przed nim plasuje się w Europie już tylko Turcja i Węgry. Natomiast z pozycji historyka muszę stwierdzić, że działania polskiego rządu nie są niczym nienormalnym. Abstrahując od tego, jaką partią jest Prawo i Sprawiedliwość, spójrzmy, jakim państwem jest Polska. To państwo narodowe w sensie francuskim, w odróżnieniu od państw wielonarodowych. Rząd państwa narodowego musi bronić interesów swoich obywateli. To, że broni polskich interesów, jest naturalne w ramach logiki, jaką rządzi się takie państwo. To nie jest sprawiedliwe, ale państwo narodowe nie kieruje się sprawiedliwością. Państwo narodowe w sensie etnicznym to ogromna katastrofa, ale nawet w sensie francuskim nie jest ono niczym dobrym. Starałem się już o tym coś napisać, ale to bardzo skomplikowana kwestia. Od 1789 roku państwo legitymizuje wola wszystkich obywateli. Obywateli, nie migrantów. W takim kraju jest ekstremalnie trudno rozwijać prawa człowieka ponad prawa narodowe. Dlatego takie państwo nigdy nie będzie państwem sprawiedliwym. To, jak rządzi się Polska nie różni się, w moim mniemaniu, od sposobu rządzenia Unii Europejskiej. Jej granice są tak samo zamknięte dla migrantów, jak granice Polski, która migrantów nie chce. Uważam, że nawet zgodne z logiką państwa narodowego nie przyjmowanie migrantów jest głupie. Trzeba jednak także zauważyć, że stary system demokratyczny jest, z różnych powodów, w ogromnym kryzysie, który narasta od 30 lat. Demokracja to problem nie tylko polski. Jako historyk zbliżam się do pozycji anarchisty będąc zdania, że rząd jest raczej źródłem problemów a nie ich rozwiązaniem, bo przecież nawet nie jest w stanie rozwiązywać problemów, które sam powoduje.

Co jest alternatywą dla demokracji?

Nie wiem. I nie wiem, jak zaradzić temu kryzysowi. Mogę tylko stwierdzić, że w ramach istniejącego systemu nie widzę możliwości rozwiązania kryzysu, który jest zresztą spowodowany przez ten sam system polityczny, społeczny i ekonomiczny. Oczywiście, wolę taką demokrację, jaką mamy dziś, od dyktatury. Wielka szkoda, że lewica nie jest w stanie zaproponować żadnej alternatywy dla obecnego stanu rzeczy, co powoduje, że ludzie skłaniają się w kierunku takiej prawicy, jaką reprezentuje Jarosław Kaczyński, Viktor Orbán i Marine Le Pen.

Niemcy też mają swoją prawicową alternatywę – AfD, czyli Alternative für Deutschland...

W Niemczech sytuacja wygląda nieco inaczej. Przez to, że najokrutniejsza dyktatura, jaką znał świat powstała w Niemczech, na razie jesteśmy zaimpregnowani na ekstremizmy tego rodzaju. Na pewien czas, oczywiście, nie na zawsze. Poza tym, inaczej niż w przypadku Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego, Partii Sprawiedliwości i Rozwoju Recepa Erdoğana, czy Frontu Narodowego Marine Le Pen, niemiecka prawica ma wyjątkowy talent w niszczeniu samej siebie. Jej członkowie jeszcze nie byli wybierani, a już prawie nie istnieją.

To tak, jak brytyjski Ukip – przyczynili się do Brexitu i już ich właściwie nie ma na scenie politycznej. Wykonali zadanie i znikają...

Podejrzewam, że sami byli zaskoczeni wynikiem referendum na temat Brexitu. To partia nie mająca żadnego prawdziwego programu. Zobaczymy, czy Unia Europejska przeżyje. To będzie zależeć od wyniku wyborów we Francji. Nie wierzę jednak w to, że Le Pen zostanie prezydentką. Między innymi dlatego, że jest kobietą. Francuzi są trochę mizoginami i seksistami, nawet bardziej, niż Polacy. W Polsce istnieje obraz silnej kobiety, we Francji nie ma tego motywu ani w kulturze narodowej ani popularnej. W Polsce on istnieje, obok niewątpliwego patriarchatu.

A w Niemczech? Nadal Kinder, Küche, Kirche?

Oczywiście że nie, ale seksizm istnieje w dalszym ciągu, w różnym natężeniu, w zależności od środowiska społecznego. Mam wątpliwości, czy osiągnięcia ruchów kobiecych naprawdę i na stałe poprawiły sytuację. Francuski lewicowiec Guy Debord (pisarz, filozof, myśliciel polityczny, filmowiec – przyp. red.) napisał w 1967 roku: „W całkowicie odwróconej sytuacji to, co prawdziwe, zostaje częścią fałszywego”. Dziś, na przykład, kobieta niemiecka nie może, ale musi być – tak samo jak amerykańska – silna, ładna, seksowna, inteligentna, aktywna...

Mnóstwo wymagań, którym trudno jest sprostać...

To prawda. Ale obraz mężczyzny również się zmienia. W 2013 roku opublikowałem książeczkę poświęconą polskim chuliganom („Graffiti, Topographie, Gewalt: Kommunikationspraktiken von Hooligans in Polen” – przyp. red.). Obraz tej subkultury wiąże się z silnym patriarchatem. Przyglądałem się tym ludziom. Na stadionach są głównie mężczyźni, w ustawkach biorą udział wyłącznie oni, ale widziałem też pary chuligańskie, w których kobiety sprawiały wrażenie silnych. I były bardzo dumne z siebie. Sam pochodzę z rodziny robotniczej. Pamiętam, że w naszej rodzinie i wokół niej było dużo bardzo silnych kobiet. Moje życiowe obserwacje skłaniają mnie do opinii, że mężczyźni, którzy biją kobiety robią to dlatego, że one są mentalnie silniejsze od nich. Mężczyznom trudno to zaakceptować. Taki prawdziwy patriarchat, z jego okrucieństwem mentalnym i fizycznym wobec kobiet jest reprezentowany najpełniej pośród klasy średniej.

Rozmawiała Anna Kilian, zdjęcie Jakub Ostałowski

Więcej informacji o Polskim Instytucie Studiów Zaawansowanych: www.piast.pan.pl

***

PD Dr Michael G. Esch
W  latach 1981–1990 studiował historię nowoczesną i  średniowieczną oraz filologię niemiecką w  Düsseldorfie.  W  1996 r., po dłuższych pobytach studyjnych w  Krakowie i  Warszawie, obronił doktorat z  historii na Uniwersytecie Heinricha Heinego w  Düsseldorfie. W  2011 r. uzyskał habilitację. Od 2005 roku pracuje jako niezależny historyk i  tłumacz. W  latach 2001–2004 i  2011–2013 był pracownikiem naukowym w  Centrum Marca Blocha. Od kwietnia 2013 r. jest pracownikiem naukowym w  Leibniz-Institut für Geschichte und Kultur des östlichen Europa (GWZO) w  projekcie „Ostmitteleuropa transnational”, a  od 2014 r. jest wykładowcą porównawczej historii kultury na Uniwersytecie w  Lipsku. Wykłady i  zajęcia naukowo-dydaktyczne przeprowadził na Uniwersytecie Heinricha Heinego w  Düsseldorfie (1991‒2010), Humboldt-Universität w  Berlinie (2003) i  Karlsuniversität w  Pradze (2014) oraz, od zimy 2015/16, na Uniwersytecie w  Lipsku. W  2004 r. odbył naukową wizytę studyjną w  École des hautes études en sciences sociales (EHESS) w  Paryżu, a  na przełomie lat 2012/2013 w  GWZO.
Autor wielu monografii, antologii i  esejów.